2008-03-02

"Pigafetta" Felicitas Hoppe

Felicitas Hoppe wpisuje się awangardowo swoją powieścią w nurt literatury marynistycznej, ale to bardzo specyficzna książka o morskich podróżach. Wydawać by się mogło, że punktem wyjścia narracji stają się rzeczywiste zdarzenia, od których coraz bardziej odpływamy i dryfujemy po mieliznach świadomości autorki. Rejs to dość męczący i przyprawiający o mdłości. Jak pisze Hoppe „(…) Są dwa rodzaje choroby morskiej: jedna w brzuchu, a druga w głowie”. Lektura „Pigafetty” wywoła ten drugi rodzaj choroby. Książka bowiem zaszumi nam w głowie, wywoła zamęt, po czym równie szybko na fali rozpędzonego strumienia świadomości autorki odpłynie, pozostawiając zwyczajny niesmak i wrażenie zmarnowanego czasu na lekturę.

Tak, czas czytania „Pigafetty” dłuży się niemiłosiernie i to, jak miota czytelnikiem literacki okręt Hoppe, jest doprawdy doświadczeniem przykrym i nawet traumatycznym. Oto bowiem po kilkunastu stronach dostrzec można, iż w tej książce nie dzieje się po prostu nic i wrażenie flauty utrzyma się już do końca. Dodatkowo irytują zacierające się w pamięci tytuły rozdziałów, podrozdziałów, migotliwe i pozbawione sensu dygresje, bolesne wręcz powtórzenia i wielokrotnie złożone zdania, których znaczenia czasami trudno się domyślić. Rozbita na dwa głosy – narratorki i cienia historycznego kronikarza Antoniego Pigafetty – historia tocząca się na rządzącym się własnymi prawami statku, na którym czasem czwartek staje się niedzielą, a członkowie załogi żyją swym specyficznym, nieporównywalnym do niczego na stałym lądzie, życiem, jest głęboko przygnębiającym i męczącym opowiadaniem ocierającym się o granice absurdu.

Niech nie zwiedzie czytelnika pozorna oniryczność i fragmentaryczność tej książki. Nie kryje się pod nią żadne frapujące przesłanie, żadna odkrywcza mądrość, żaden oryginalny morał. Działania, jakie czyni Hoppe, by nadać książce niepowtarzalny ton, pogrążają nas coraz bardziej w niezrozumieniu i nudzie. Oto jeden z kilku przykładów pustosłowia, za którym nijak nie jestem w stanie odnaleźć ukrytego znaczenia wynikającego z konstrukcji wizji: „Nobel kilkoma prędkimi ruchami owinął mi linę wokół brzucha i pośród głośnych śmiechów wrzucił mnie do wody, do butelek i wielorybów. Obraz natychmiast zmętniał, przestałam przypominać sobie krajobrazy. (…) Zobaczyłam delfina, nogę ptaka, a na dnie topieli świecę w brzuchu wieloryba, przy stole, przy wysokim sklepieniu żeber, siedział bezzębny pan Happolati i czytał Biblię”. Cóż to ma być? Awangarda poetyckiego przesłania w prozie? Szaleństwo narracyjne dyktowane autorce tylko przez nią zrozumiałą logiką i ciągiem asocjacji? Czym jest ta próba, której doświadcza na statku i do której potem nawiązuje? Wydaje mi się, iż to próbowanie czytelnika, mające na celu sprawdzenie, ile jeszcze irracjonalności jest w stanie w siebie wchłonąć.

I tak pięknie mogłoby być, nowatorsko, intrygująco. Przecież morska wędrówka, odwiedziny nieznanych lądów, różnorodni członkowie załogi i przede wszystkim sam statek na morzu byłyby punktami wyjścia do ciekawej historii. Kiedy Hoppe zaczyna pisać o statkach i nadaje im nowych znaczeń, zaczynam jej wierzyć i czuję przez chwilę, że pociągnie tę historię w jakimś logicznym kierunku po słowach: „Na statkach nie ma nowości, ani tajemnic, skrytek, samotności ani życia towarzyskiego, i zawsze świeci się światło, dlatego są takie piękne, szczególnie z daleka i nocą”. Ale światło w jej opowieści przygasa. Właściwie w ogóle nie ma w niej światła. To morska podróż w gęstej mgle. I to w niej nieswojo czuje się czytelnik. Dlatego po doczytaniu do końca ostatniej strony można już jedynie odetchnąć z ulgą i więcej nie udawać się w żadną morską podróż. A na pewno nie z Felicitas Hoppe.

Wydawnictwo Czarne, 2007

Brak komentarzy: