2016-11-29

"Istota zła" Luca D'Andrea

Wydawca: W.A.B.

Data wydania: 9 listopada 2016

Liczba stron: 478

Przekład: Stanisław Kasprzysiak

Oprawa: miękka

Cena det.: 39,99 zł

Tytuł recenzji: Górski teatr

Luca D’Andrea funduje nam trochę takie Twin Peaks w Dolomitach. Z jednej strony opowiada naprawdę ciekawą historię, z drugiej jednak – nadmiernie dramatyzuje, osadza bohatera w szponach dość teatralnego obłędu, stosuje bardzo stronnicze i banalne środki wyrazu (pisząc między innymi, że w chwili potwornej zbrodni Bóg odwrócił wzrok). „Istota zła” to opowieść, w której wątki krzyżują się, wikłają niekiedy w zbyt skomplikowany i niepotrzebny sposób. D’Andrea portretuje małą społeczność skrywającą w sobie tajemnice sprzed lat, wrogo nastawioną do amerykańskiego poszukiwacza wrażeń, którego tożsamość obcego podkreśla górski dramat – Salinger jako jedyny go przeżył, a miasteczko określa go mianem mordercy. Główny bohater przeżywa bardzo intensywnie bliskie spotkanie z lodowcem, nadając mu znamiona czegoś mistycznego i wprowadzając nas – niejako na siłę – w klimat wszechogarniającej grozy. W górach bowiem mogą dziać się rzeczy okrutne. Ludzie gór swoje tajemnice zachowują dla siebie. Nakręcany adrenaliną Salinger podejmuje się prywatnego obsesyjnego śledztwa, stawiając na szali harmonię rodziny, ryzykując rozpad związku. Nerwy ma napięte zawsze i wszędzie, wciąż stara się aktywnie penetrować małomiasteczkową przestrzeń niedomówień. Kiedy poznajemy rozwiązania finałowe, aż dziw bierze, że lokalsi dali się przed laty tak zmanipulować, a górski klimat odebrał im rozwagę, zdrowy rozsądek i umiejętność logicznego wyciągania wniosków. „Istota zła” to zatem thriller oparty na wymuszonym mistycyzmie. Na takich rozwiązaniach fabularnych, do których zawsze musi być dołączona egzystencjalna wykładnia. Niewiarygodne jest nie tylko to, że popadający w obłęd ludzie tracą kontakt z rzeczywistością i nie myślą racjonalnie, oddając się sferze własnych demonów, jakby była to choroba zakaźna przenoszona w powietrzu poprzez kontakt udręczonych. Niespójne jest też sklejanie kryminalnej intrygi z ludowymi wierzeniami i mitami. Z lokalnym folklorem, który zagadkę podążania śladami zabójcy sprzed lat zamienia w komiksową akcję ucieczki przed górskim potworem. D’Andrea w wielu miejscach przesadził. Oddać mu jednak należy, że koncertowo trzyma czytelnika w szachu, bo zaskakuje wciąż na nowo i rozbudza oczekiwania. Do czasu finału, w którym motywacje i działania zabójcy jawią się nam jako dość nieprawdopodobne i niewiarygodne.

Jeremiasz Salinger goni z przyjacielem za przygodą i niezwykłymi historiami. Kręcą filmy dokumentalne o tym, co ludzie wolą oglądać w domowym zaciszu, niezdrowo się ekscytując. Salinger i Mike ekscytują się naprawdę. Podnieceni niczym popcorn w mikrofalówce – biorę od Stephena Kinga, bardzo tutaj pasuje – kręcą brawurowe fabuły, które podnoszą poziom adrenaliny przede wszystkim w nich samych. Do czasu. Kiedy Salinger o mało nie traci życia w katastrofie ratowników górskich, jego żona stawia ultimatum – rodzina albo kolejne szalone ekspedycje. Rzecz dzieje się już w Siebenhoch, rodzinnej miejscowości Annelise, gdzie Salinger przybywa, by zmienić otoczenie i klimat.

Klimat jest doprawdy specyficzny. Dolomity wzbudzają grozę, a ich lodowce są czymś na kształt bestii, które mogą zaatakować, zrujnować i zniszczyć. Nawet wówczas, kiedy wypuszczają ku życiu ze swych lodowych ramion. Po traumatycznym przeżyciu na Ortles Salinger musi zdecydowanie odpocząć. Żeby zająć czymś myśli, zaczyna rozmyślać o historii potrójnego morderstwa, które miało miejsce blisko trzydzieści lat temu w pobliskim kanionie Bletterbach. Pewnej kwietniowej nocy, gdy nad okolicą szalała niezwykła burza (warto zwrócić uwagę, że wszystko w tej powieści musi być niezwykłe, ponadczasowe i niewyobrażalnie zagadkowe), ktoś z zimną krwią poćwiartował trójkę ludzi. Evi i Kurt byli parą. Przed nimi jawiły się szczęście i perspektywy. Młodziutki Marcus dopiero rozpoczynał swą przygodę z życiem. Rozczłonkowane ciała odnalazła na miejscu ekipa poszukiwawcza. Ci żywi, którzy potem popadli w obłęd, gdy doświadczyli niewyobrażalnego okrucieństwa i zabrali ze sobą mroczną tajemnicę tego, co naprawdę wydarzyło się w Bletterbach w 1985 roku. Pośród nich jest teść Salingera. To on wprowadzi go w tę mroczną historię. Rozbudzi zainteresowanie i skłoni do prywatnego śledztwa. Salinger nie będzie miał pojęcia, ku czemu zmierza. Nie odnaleziono zbrodniarza, który przed dekadami zamordował Evi, Kurta i Marcusa. Zagadka ich śmierci połączy się z zagadkami żyjących po ich odejściu. Napięcie będzie stopniowane, D’Andrea będzie czytelnika zwodził. Motywacje Salingera są z jednej strony czytelne. Z drugiej jednak – kierują nim impulsy. Emocje i zwodnicze nastroje. Pozbawieni tego ludzie gór z Siebenhoch nie będą mu ułatwiać zadania. Na drodze amerykańskiego detektywa bez odznaki staną mur milczenia, agresja i bunt. Miasteczko nie chce znać prawdy. Miasteczko od dawna ją zna. Lynch byłby zachwycony. A może zniesmaczony tym, jak ktoś bawi się jego pomysłem na enigmatyczną historię.

Luca D’Andrea usiłuje nam uwiarygodnić to, w jak kiepskiej kondycji byli ci, co odnaleźli zwłoki, i jak bardzo wstrząsnęła nimi śmierć ludzi, którzy z wielu powodów chcieli wydostać się z Siebenhoch, pożegnać stagnację mrocznej prowincji. Salinger to obcy usiłujący wejść w społeczność, która wszystko o sobie wie i strzeże tajemnic przed światem. Okazuje się – w toku akcji – że wiedzą tylko tyle, ile nieporadnie wywnioskowali. Karmią się wygodnymi półprawdami, by z łatwością zamykać oczy. Morderca musiał być spoza Siebenhoch. Tak samo obcy jak obcy wydaje się Salinger. Mężczyzna tkwiący w szponach wyobrażeń o świecie jako mieszaninie stygmatów, symboli, lirycznych odniesień do sfery dobra i zła oraz marzeń. Marzy mu się przeżywanie czegoś silniejszego, bardziej uduchowionego niż proza życia rodzinnego. Dorabia sobie specyficzną filozofię nierozwiązanej zagadki zbrodni tak jak ludzie gór bezpiecznie osadzają się w stereotypach i wygodnych wierzeniach. Mieszanka nieco wybuchowa. Problem w tym, że nie widzimy zasadniczego wybuchu, tylko fajerwerki.

„Istota zła” jest thrillerem nastawionym na spektakularne sceny, nieprawdopodobne zwroty akcji. Jest książką teatralną i – jak wspomniałem na wstępie – nadmiernie dramatyczną. Daje nam przekrój przez wszystkie możliwe ludzkie traumy i zamyka w swojej klaustrofobicznej atmosferze, w której każdy podejrzewa każdego. Ostatecznie to Salinger okaże się najsprytniejszy. Taki heros z amerykańskiego komiksu o dzielnych, walecznych i zdeterminowanych. Poza istotą zła poznamy także istotę literackiego kiczu. Sporo ozdobników słownych i wymuszane niekiedy zwroty akcji. Dałem się chwilowo uwieść tej opowieści. Były jednak momenty, w których wybuchałem śmiechem. Mimo grozy i historii ludzkich nieszczęść niesionych przez lata i nieznajdujących sprawiedliwości.

4 komentarze:

Meg Sheti pisze...

Hmmm w sumie to po Twojej recenzji mam na nią chyba jeszcze większą ochotę na tę pozycję ;p

Jarosław Czechowicz pisze...

Cóż, nie jestem wyrocznią i nie narzucam nikomu swojego zdania. Proszę się samodzielnie przekonać. Ciekaw jestem wrażeń. Pozdrawiam

Iza pisze...

Bardzo trafie oddales moje wrazenia - na mnie calosc wydala sie przede wszystkim infantylna (zapewne duza w tym "zaslug" jezyka, nie porwal mnie zupelnie) oraz chwilami mocno irytujaca (glowny bochater z tym jego rozemocjonowanym rozmemlaniem jest dla mnie po prostu niestrawny). Probuje dobrnac do finalu, ale wymaga to pewnej determinacji ;)

Iza pisze...

Bardzo trafie oddales moje wrazenia - na mnie calosc wydala sie przede wszystkim infantylna (zapewne duza w tym "zaslug" jezyka, nie porwal mnie zupelnie) oraz chwilami mocno irytujaca (glowny bochater z tym jego rozemocjonowanym rozmemlaniem jest dla mnie po prostu niestrawny). Probuje dobrnac do finalu, ale wymaga to pewnej determinacji ;)